Roman Graczyk krok po kroku wprowadza nas w świat dokumentów zgromadzonych w
IPN. Przedstawia metody działania komunistycznej bezpieki, wyjaśnia najważniejsze i
najczęściej spotykane w mediach i dokumentach terminy. A przede wszystkim opowiada
historię czterech osób związanych z kręgiem zawodowym "Tygodnika Powszechnego"
i Znaku, którymi interesowało się SB, i trzy różne strategie uwalniania się z
esbeckiej sieci.
Doświadczenia badawcze prowadzą autora do pełnej polemicznego temperamentu obrony
nowego kształtu ustawy lustracyjnej. "Czy autor ma rację, czy też uległ zanadto
argumentom twórców ustawy, oceni on sam i my wszyscy, gdy szeroka lustracja będzie już
realizowana" - pisze Andrzej Friszke w konkluzji swojego posłowia.
"Książka dotyczy trzech ważnych problemów: stopnia wiarygodności ubeckich
papierów, sposobu przeprowadzenia lustracji rozumianej jako społeczny proces
rozliczania się z peerelowską przeszłością oraz możliwości formułowania
jednoznacznych ocen w odniesieniu do poszczególnych osób uwikłanych w różnej natury
kontakty z SB.
Książka stanowi świeże i oryginalne spojrzenie na proces lustracji w Polsce. To
wciągająca i kompetentna lektura".
prof. dr hab. Tomasz Gąsowski
Instytut Historii UJ
Spis treści
Wstęp
I. Ślady
II. Zakusy
III. Kadry
IV. "Orski"
V. "Rumun"
VI. "Blady"
VII. "Erski"
VIII. Konkluzje
Nowe światło
Przyzwolenie
Czy papiery kłamią?
Stara lustracja
Nowa lustracja
Andrzej Friszke - Posłowie
Fragment:
Procedury SB były bardzo drobiazgowe. Zacznijmy od procedur stosowanych podczas
werbunku i prowadzenia agentów.
Najpierw oficer prowadzący pisał "raport o zezwolenie na werbunek".
Klarował w nim naczelnikowi wydziału, dlaczego w takim a takim obiekcie potrzeba więcej
agentury (albo w razie jej braku, że w ogóle jest potrzebna) i dlaczego obywatel X
nadawałby się na t.w. Powody mogły być zasadniczo dwa i musiały występować
łącznie: że ma odpowiednie możliwości (np. jest bystry, "ma dotarcie" do
interesujących figurantów itp.) oraz że da się złamać. To drugie oficer musiał
jakoś uprawdopodobnić. Pod tym względem raporty, które czytałem, są trochę
puszczaniem oka do naczelnika. Bo mówiło się tak: przedstawię mu racjonalne powody,
dla których powinien nam pomóc, i sądzę, że go przekonam. Ale zaraz dodawało się
coś na kształt: obywatel X ma takie a takie konflikty z tym środowiskiem, albo: takie a
takie niespełnione ambicje, albo w końcu: mamy na niego materiały kompromitujące.
Sądzę, że do niezwykle rzadkich należała sytuacja, że kandydat na t.w. w pełni
dobrowolnie godził się na współpracę jedynie pod wpływem politycznej perswazji
oficera prowadzącego. Owszem, ten element mógł odgrywać jakąś rolę, ale raczej
wspomagającą, trochę uspokajającą sumienie kandydata. Tak naprawdę decydujące były
albo obawa przed hakami, albo granie na ambicjach. Kij albo marchewka.
Oficer pisał też drobiazgowy "plan opracowania kandydata do werbunku".
Rozwijał w nim streszczone już w raporcie sposoby skłonienia kandydata do podjęcia
formalnej współpracy.
Na tym przygotowawczym etapie ważną rolę odgrywały "notatki służbowe".
To różnego rodzaju dokumenty (z Biura Dowodów Osobistych, z uniwersytetu, z miejsca
zamieszkania, z komisji wojskowej, czasem raport z obserwacji kandydata albo z
perlustracji korespondencji itd., itp.). Cel był jeden: wyszukanie słabych punktów
kandydata. Jeśli kandydat miał wcześniej sprawę prowadzoną przez SB, to naturalną
koleją rzeczy materiały z tej sprawy były na tym etapie łakomym kąskiem. Jeśli
wcześniej kandydat był już agentem, można było to wykorzystać podczas obecnej próby
werbunku - choćby szantażując go. Niezwykle cenny argument stanowiły materiały
kompromitujące, ale zazwyczaj nie trzeba było sięgać po tak drastyczne środki.
Kolejnym krokiem był "raport o przeprowadzenie rozmowy z kandydatem do werbunku".
To jakby powtórna prośba do naczelnika o zgodę na werbunek. Tym razem zgoda
przełożonego oznaczała, że według niego przygotowania zostały ukończone i można
przystąpić do fazy zasadniczej.
W czasie pierwszego spotkania z kandydatem oficer prosił go zwykle o napisanie
życiorysu albo innego dokumentu opisującego pozornie rzeczy oczywiste, tymczasem ten
dokument potem stawał się hakiem. Jak wiadomo, w życiorysie zawsze znajdą się rzeczy,
które chciałoby się ukryć - a w każdym razie ukryć przed policją polityczną.
Oficer był do rozmowy dobrze przygotowany i wiedział o tych rzeczach, a jeśli ich
brakowało na papierze, przypominał o nich i już to stawiało kandydata w gorszej
psychologicznie pozycji.
Zwykle pierwsze spotkanie oficera z kandydatem miało charakter sondujący. Jego celem
było znalezienie dodatkowego haka (najlepiej rękopisu) i zarysowanie przed kandydatem
perspektywy dalszych spotkań. Oficer nie mówił wprost, o co mu chodzi, ale człowiek
jako tako rozgarnięty powinien się od razu domyślić, że chodzi o werbunek. Z
pierwszego spotkania (i z każdego następnego) sporządzano notatkę służbową. Jeśli
w czasie tego spotkania udało się płynnie przejść do opowieści kandydata na temat
jego środowiska, kolegów itp., ta opowieść mogła faktycznie przybrać charakter
donosu. Inteligentny oficer mógł niepostrzeżenie podprowadzić kandydata do tego
stadium rozmowy i nieraz dopiero po jej zakończeniu kandydat zdawał sobie sprawę, że
dał się zmanipulować i że powiedział za dużo. W takim wypadku już tytuł notatki
służbowej będzie to sygnalizował: zamiast zwykłej "notatki służbowej ze
spotkania z kandydatem na t.w." będziemy mieli "notatkę spisaną ze słów
kandydata na t.w.". Oczywiście, klasyfikacja wypowiedzi kandydata jako donosu może
być rzeczą dyskusyjną, ale taki tytuł notatki świadczy o tym, że w opinii oficera
prowadzącego szanse na pozyskanie się potwierdzają. Satysfakcję oficera prowadzącego
poznać też po znamiennych słowach komentarza: "kandydat rozmawia chętnie". A
to było - niestety - normą.
Dalszym krokiem było oświadczenie o zachowaniu w tajemnicy spotkań z pracownikiem
Służby Bezpieczeństwa. Pozornie nie kryło się w tym nic groźnego. Niekiedy
propozycja napisania takiego oświadczenia była tak sformułowana, że kandydat sądził,
iż to kończy uciążliwe kontakty, i tym chętniej je podpisywał, a nawet pisał
własnoręcznie. To był błąd, szczególnie jeśli cały tekst był pisany ręką
kandydata. W stosownym momencie oficer mógł uświadomić kandydatowi, że ten pozornie
niewinny dokument skompromituje go w oczach kolegów czy przełożonych. Oficer
prowadzący nigdy nie przepuszczał takiej okazji. Czy faktycznie używał później
oświadczenia na zewnątrz, czy nie, jest sprawą drugorzędną - jeśli kandydat się
tego obawiał, a obawiał się prawie zawsze, stanowiło to kolejną możliwość
szantażu.
W tym stadium należało już finalizować werbunek, co mogło nastąpić po dwóch
spotkaniach albo po dwudziestu - nie było w tym względzie prostej reguły. W każdym
razie prędzej czy później oficer zmierzał do skonsumowania tego szczególnego związku
i pytał wprost, czy kandydat zgadza się na współpracę ze Służbą Bezpieczeństwa.
To był też ostatni moment, żeby się obronić przed werbunkiem. Zgoda kandydata lub jej
brak w zasadniczym stopniu zależały od tego, jak przebiegały dotychczasowe spotkania,
czy oficerowi udało się wciągnąć kandydata do faktycznej współpracy - bez nazywania
rzeczy po imieniu. To był powolny proces, równia pochyła, po której człowiek poddany
systematycznemu nękaniu miał się stoczyć w ramiona oficera prowadzącego. Nadzieje
oficera prowadzącego na osiągnięcie celu ziszczały się tym łatwiej, im bardziej
kandydat wcześniej dał się usidlić. Nie może pan pisać charakterystyk kolegów z
pracy? To niech pan nam o nich niezobowiązująco opowie. Nie ma pan dotarcia do
najważniejszych osób w pańskiej firmie? Niech pan nam powie jedynie to, o czym pan
słyszał od osób trzecich, niczego więcej nie chcemy. Jest pan nisko w hierarchii w
pracy? Niech pan nam opowie, kto awansuje i dlaczego. Jeśli kandydat od progu nie
postanowił sobie twardo: żadnych rozmów poza podaniem imienia, nazwiska i adresu, było
bardzo prawdopodobne, że od słowa do słowa da się w tę grę wciągnąć. A wtedy
zobowiązanie do współpracy było już tylko formalnym potwierdzeniem współpracy
faktycznej. Niestety - nazwijmy rzeczy po imieniu - wielu kandydatów na t.w. mówiło w
toku procedury werbunkowej za dużo i nierzadko da się to zakwalifikować jako współpracę
de facto. Na szczęście dla wielu z nich propozycja sformalizowania współpracy
powodowała zapalenie się jakiegoś czerwonego światełka i na ten krok się nie
decydowali. Inni jednak dochodzili do wniosku (a oficer prowadzący walnie się do tego
przyczyniał), że podpis niewiele tu zmienia, bo faktycznie już z SB współpracują.
Wtedy, bywało, brnęli jeszcze dalej.
312 stron, format 125 x 195 mm, miękka oprawa